Ostatnie tygodnie przyniosły mi wiele doświadczeń związanych z
obserwowaniem procesu rekrutacji od strony kandydata, a także
przysłuchiwaniem się historiom, które spotkały innych. Było kilka mniej
lub bardziej pozytywnych case’ów, ale jeden szczególnie zapadł w pamięć i
myślę, że warto się nim podzielić.
Dobrze
przygotowany kandydat przybywa na spotkanie 5 minut wcześniej, portier
wskazuje mu miejsce na korytarzu, w którym ma poczekać na osobę, z którą
ma umówione spotkanie. Miejsce mało interesujące, szare ściany, stare
fotele, stolik… Pozostaje usiąść i poczekać. Mija 5 minut zapasu czasu,
mija kolejne 5 i jeszcze 10… kandydat zaczyna rozglądać się dookoła…czym
można byłoby to zająć czas – może przejrzę ulotki.. niestety na stoliku
nie ma żadnych materiałów informacyjnych o firmie, co więcej nie ma też
nic na ścianach, nie ma nic nigdzie…kandydat ma pewną refleksję –
szkoda, że nikt nie wykorzystał tego miejsca, aby przekazać oczekującym
więcej informacji na temat firmy – biorąc pod uwagę ilość czasu, którą
się tu spędza, byłoby to świetne miejsce na krzewienie idei employer
brandingu. Na szczęście, po w sumie 20 minutowym spóźnieniu kandydat
dostąpił zaszczytu spotkania z rekruterem. Rekruter podchodzi, upewnia
się czy osoba czekająca na korytarzu, to umówiony kandydat (w sumie nic
dziwnego, ja po 20 minutach spóźnienia miałabym spore obawy, że nikt już
nie będzie na mnie czekał) i prowadzi kandydata na miejsce spotkania.
Po kilku(nastu) krokach nagle oczom kandydata ukazuje się zupełnie inne
oblicze firmy – odnowiona część budynku (ładne drzwi, drewniane podłogi i
wszystko na wysoki połysk). To pewnie coś w rodzaju nagrody dla tych,
którzy dotrwali do tego momentu. Kandydat ma kolejną refleksję – szkoda,
że pracownicy firmy przebywają w tych nieciekawych pomieszczeniach, a
tylko wybrane osoby z firmy mają możliwość pracy w ładnym otoczeniu.
Rekruter zaprasza do salki konferencyjnej, zostawia zadanie do
wykonania, informuje o czasie na jego wykonanie i wychodzi uprzedzając,
że wróci po tym określonym czasie. Czas ten mija, później kolejne 5
minut, następne 5 i jeszcze 10. Kandydat dochodzi do wniosku, że czeka
jeszcze 5 minut i wychodzi. Ale najwyraźniej rekruter potrafi czytać w
myślach i zjawia się po kolejnych 2 minutach. Dobrze, że kandydat nie
oczekiwał słów wyjaśnień lub przeprosin, bo znów przeżyłby
rozczarowanie.
I wreszcie po godzinie specyficznej w wyrazie
rekrutacji kandydat doczekał się rozmowy. Pytania go nie rozczarowały,
było kilka trafnych, ale i kilka trefnych, które dobrze komponowały się z
godzinnym wstępem do rekrutacji właściwej. Najbardziej kandydat poczuł
się zaskoczony pytaniem o to, czy nie żałuje pieniędzy, które wydał na
studia na prywatnej uczelni – być może wypadł tak nieciekawie, że w
zasadzie nie wydaje się, że kończył studia na renomowanej uczelni. A
może po prostu nie zdał egzaminów na państwową uczelnię – oto kolejna
myśl rekrutera, która została zwerbalizowana podczas spotkania. Na końcu
kandydat miał możliwość zadania pytań – jedno z tych, które zadał
dotyczyło powodu prowadzenia rekrutacji na to stanowisko. Odpowiedź
rekrutera była krótka i treściwa – bo jest wakat. Po tej odpowiedzi i
zebraniu w całość wcześniejszych wydarzeń kandydat stwierdził, że więcej
pytań nie ma, za wszystkie żałuje i ta firma nie jest jego wymarzonym
miejscem pracy.
Kandydat będąc pod dużym wrażeniem tej
przygody, podzielił się swoją historią z kilkoma znajomymi… oni znali
jednak tą firmę, byli na rekrutacjach na inne stanowiska w przeciągu
ostatnich 2 lat i ta historia wcale ich nie zaskoczyła, bo ich
wspomnienia czasami były jeszcze bardziej dramatyczne
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz